Jaśmin

 

Widziałem  ludzi  lśniących jak złoto  i  zimnych jak stal.

Ludzi silnych,  co świat cały dzierżą w jednej dłoni.

Pozazdrościłem im  tego chłodu, siły   i  twardości, a wnet  pojawiła się  pokusa, aby  stać się takim jak Oni.


Potem poznałem lepiej świat i dostrzegłem  innych ludzi.

Słabych i miękkich, zatopionych zupełnie w zapachu  jaśminu,  o których nikt nigdy  nie usłyszy.
Szczęśliwych ludzi.

Wówczas dopiero poczułem  żal i zazdrość,  bo to oni właśnie mieli moc władania  prawdziwym życiem.  

Jaśmin i stal? Wynik tej konfrontacji wydaje się tak oczywisty.
Jednak co jest tak naprawdę silniejsze?  

 

 

   

 

 

 

 

Tobie

 

Dobrze nam razem

Rano

Gdy budzisz zapachem

Mielonej kawy

Dobrze nam razem

W południowy dotyk

Ciepłych promyków

Zapachów ogrodu

Dobrze nam razem

W leniwe oczekiwanie wieczora

Odmierzone rytmem

Tykania zegara

Dobrze nam razem

Gdy ciepło naszych ciał

Wymiesza się jak kawa z cukrem

 

 

 

 

 

 

 

 

  

 

Wypowiadamy z uśmiechem

Słowa które ranią

padając tak gęsto

jak deszcz

ten jesienny przenikliwy

ostry niczym język

do głębi

pozostają drętwo w poczekalni

jak wiecznie mokry

parasol dziurawy

który przed słowem

nie chroni

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rwiesz  z notatnika

Kolejną kartkę

Zapisaną  setką słów

O marzeniach, miłości, i świecie

Wyrzucasz do śmietnika

Historii

Tak jest lepiej

Mówisz po raz kolejny

Ubierasz garnitur

Najzdrowszego rozsądku

Wstępując na plan pierwszy

Na arenie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szach mat

 

 

Szach

Leży król

Odarty z majestatu władzy

Niepyszny przegrany

Strącony drgnięciem

Skorupy ziemskiej szachownicy

Struna triumfu

Dźwięcznie przeszywa

Ciało poniżone

Chwila rozciągnięta

Po wieczność i z powrotem

Pękła

Rozpadła się w proch

Mat

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Deszcz zapukał

Bynajmniej niedyskretnie

W blaszany dach

Niby milion mokrych stóp

Łzy wylane przez wszystkie

Anioły

Zmarniał po chwili

Wydawszy ostatnie staccato

W śpiewnej żałobie

Do następnego razu 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

A wiec zegnaj

Rozkoszy martwa potęgo myśli

I uczynku

W krwawej łzie zawarta

Prężne ciało

Wykrojone z wysiłku

Fizis

On wiec rzekł od dziś do końca

Ja i nic

W sklepieniu gnijącej świątyni

Gołąb biały

Upuścił pióro

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Księżyc

Uwiązany na niewidzialnej smyczy

Wierny towarzysz matki ziemi

Uciekłby chętnie z tej niewoli

Ku tajemniczym głębiom kosmosu

Porozmawiać z równymi sobie

O niepoznawalnych tajemnicach

W  eonach czasu poukrywanych

Lecz przysiągł wierność

Przed ołtarzem fizyki

I pewnie żałuje że dał się tak złapać

Wystawiony bezwstydnie nagi

Na widok publiczny

Aż do skończenia świata

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Już tęsknie za ta chwila

Co nie nadeszła jeszcze

A już boli

Że wczoraj

Matematyczny pewnik

Przemijania

W zielonej studni

Zapomnienia

Odbija się echo

Zobojętniałe na piękno

Leżące na wprost

Po drodze

Powrotów w liliowej poświacie

By znów dalej wędrowcze

Szlakiem statecznym

Już ustalonym

Podążyć 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szał Uniesień

 

Rankiem

Nad świetlistym fundamentem

Nowego dnia

Doszedł mnie tętęt kopyt

To Ona

Pomruk

Rozkosznego  podziwu

 

Już czas

Teraz tylko w dół

Dobrze zakończyć

We właściwym

Miejscu i czasie

Choć ta chwila trwać

Będzie wieczność

Aż ostatnia cząstka

Jej  świata

Nie rozpłynie się

W pustce

 

 

 

Czasem zapominam  o Tobie mój świecie

Zapędzam się , ślepnę

A ty wierny szeptom

Wypatrujesz stęskniony

Kiedy znowu przekroczę Twój próg

Usiądziemy jeszcze, pogadamy

O marzeniach i snach

Tych spełnionych i tych zmarłych przedwcześnie

O tym co jeszcze i co już

Się stało i nie stało
 

 

Wybacz mój świecie

Ta nuta dopiero co

Przebrzmiała

A my pomarzmy znowu...

Mój świecie

Polećmy do gwiazd...