Podróże pana T
Czynił to zwykle raz w miesiącu. Opuszczał wówczas swój przytulny domek i pokoik, pełen książek i zapachu kurzu. Wsiadał do autobusu i udawał się do miasta na Targ. Czynił to w określonym celu. W jednym ze sklepików na rynku, schowanym co nieco w bocznej uliczce pan T kupował Herbatę. A nie była to zwykłe herbata. Była wyjątkowa. Jej nadzwyczajność polegała na tym, że jako jedyna spośród całej gamy herbacianych smaków, kolorów i innych walorów potrafiła sprostać wymaganiom podniebienia pana T. Tylko Ona otulała rozkoszna pierzynką aromatu język T. Zapas jej wystarczał T na miesiąc.
Miasto leżało daleko. Było duże i zwyczajne. Wyglądało, pachniało i brzmiało miastem. Sznury samochodów i tłumy ludzi przewalały się jego głównymi arteriami, niczym życiodajna krew w żyłach urbanistycznego olbrzyma. Miasto tętniło życiem. Jak każde Miasto.
Pan T rozmyślnie wybierał określony termin. Raz w miesiącu bowiem odbywał się w Mieście Targ gromadzący istne pandemonium kupiectwa. Zjeżdżali się tam wówczas handlarze z bliska i z daleka. Obcy i swoi. Czarni żółci i biali.
Na Targu na dodatek gromadził się Tłum.
Specyficzny organizm, złożony z ludzkości we wszelkich jej przejawach.
Ludzie jak komórki wchodzili w niego rodząc się i umierali opuszczając jego ciepłe wnętrze. T wkraczał w tą olbrzymia strukturę, aby chłonąć energię Tłumu. Choć czuł się tu obco. Działał wbrew regułom tłumu, nie myślał tak jak On.
Niepożądany pierwiastek nie stanowiący części właściwego Tłumu. Chcąc
zamaskować to wrażenie, oswoić Tłum, kupował czasem dodatkowo jakiś
nieważny drobiażdżek. Wieczorem wracał do domu zmęczony. Pod pachą niosąc mały pakuneczek miesięcznego zapasu Herbaty. Po powrocie zdejmował płaszcz i buty, rozsiadał się wygodnie w fotelu. Po całym dniu napięcia mógł odpocząć. Zaparzał świeżutkiej Herbaty po czym przy małej lampce nocnej otwierał kolejny rozdział nowej książki, zatapiając się w lekturze.
Były to najszczęśliwsze chwile w jego życiu.
|